Pamiętam burzliwą dyskusję, która wybuchła jakiś czas temu podczas spotkania z przyjaciółmi u nas w domu. Nie wiem już, jak to się stało, że zaczęliśmy rozmawiać o adopcji zagranicznej, zarówno takiej prawdziwej, jak i na odległość, polegającej na finansowaniu wychowania dziecka w jakimś kraju trzeciego świata. Okazało się, że ten temat budzi ogromne emocje i wywołuje kontrowersje, co mnie mocno zdziwiło. Rozumiem podejście tych, którzy twierdzą, że najpierw należy pomóc dzieciom z własnego kraju, nie zgadzam się z nim jednak, a poza tym adopcja nie jest tak naprawdę pomocą. Auke Kok i Dido Michielsen, pary holenderskich dziennikarzy, którzy adoptowali dwie chińskie dziewczynki, napisali, iż adopcja nie oznaczała dla nich dobrego uczynku – to nie oni pomogli swoim córkom, ale one pomogły im, zaspokajając potrzebę zostania rodzicem. Na Zachodzie adopcja dzieci z zagranicy jest czymś dość normalnym, u nas to wciąż nieznane zjawisko. Tym ciekawsza może być właśnie dla nas lektura książki Lisa-Xiu i Lin-Shi. Córki z Chin.
Lisa i Lin to dwie z niewyobrażalnej liczby dziewczynek, które z powodu polityki jednego dziecka zostały porzucone przez biologicznych rodziców. W rodzinach żyjących zgodnie z tradycją, czyli przede wszystkim w rodzinach wiejskich, to chłopiec opiekuje się na starość rodzicami, dlatego posiadanie syna jest priorytetem. O ile w miastach polityka jednego dziecka była od początku ściśle przestrzegana, o tyle na wsi wolno mieć dwójkę pod warunkiem, że pierwsze jest płci żeńskiej. Jeśli jednak rodzą się kolejne dziewczynki, rodzice szukają różnych sposobów rozwiązania „problemu”. Czasem dziecko ukrywają, oddają na wychowanie do ciotek, babć i znajomych, czasem zaś podrzucają w pobliżu sierocińca. Taki los właśnie spotkał Lisę i Lin.
Książka opowiada nie tyle o samej adopcji, ale o decyzji, aby dziewczynkom przybliżyć kraj ich pochodzenia. Lisa i Lin mają jedenaście i dziewięć lat i zostały wychowane w poszanowaniu chińskiej kultury. Elementem tego wychowania ma być wspólna podróż do Chin, w trakcie której mają nie tylko zobaczyć wspaniałe pomniki historii, ale także odwiedzić sierocińce, w których spędziły pierwsze miesiące życia. Auke Kok i Dido Michielsen są przekonani, że robią słusznie, boją się jednak trochę reakcji swoich córek. Jak bowiem wytłumaczyć im, że kraj, który wydał je na świat, o bogatej historii i tradycji, sprawił, że musiały zostać porzucone – odrzucone. Jak sprawić, aby czuły się dumne ze swojego dziedzictwa? Książka opowiada o takich właśnie dylematach rodziców adopcyjnych, dylematach, które dla mnie były fascynujące i niecierpliwie czekałam na ich rozwiązanie.
Sama opowieść o podróży jednak nieco rozczarowuje. Chociaż Kok i Michielsen kilkakrotnie chwalą się swoim doświadczeniem podróżniczym, z mojego punktu widzenia są amatorami. Przygotowanie całej podróży zlecili agencjom turystycznym, i nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że potem wciąż narzekają na jakieś niedociągnięcia i na to, że są traktowani jak turyści. Zaplanowali każdą minutę i nie mogą pozwolić sobie na żadną spontaniczność, jeśli więc nawet Lisa i Lin byłyby wyjątkowo jakimś miejscem zachwycone, nie będą mogły zostać w nim ani chwili dłużej. Przede wszystkim jednak autorzy nie opisują nam Chin obiektywnie. Widać, jak bardzo pragną, aby ich córki pokochały kraj swojego pochodzenia. Czasami jednak przydałoby się nieco więcej krytycznego spojrzenia, a nie tylko zachwyty nad wszystkim, nawet nad wielką zaporą na Jangcy, i usprawiedliwianie każdego niedociągnięcia. Dlatego te części książki, które opowiadają o Chinach z punktu widzenia turysty uważam za najmniej udane. Gdy jednak autorzy zaczynają mówić o swoich doświadczeniach jako rodziców, o historii swoich córek oraz o całym przemyśle adopcyjnym w Chinach, książka przestaje być ugrzeczniona i powierzchowna i staje się autentycznie pasjonująca. Michielsen i Kok opisują trudne starania o adopcję dziecka z zagranicy, wybór kraju, następnie lata oczekiwania, a potem już sam proces bycia rodzicem ciemnowłosych dziewczynek zawsze widocznych na tle całej masy jasnowłosych dzieci. Piszą o rasizmie, z których spotkać się można zupełnie niespodziewanie i o tym, jak sobie z nim próbują radzić. O tym, jak próbują sprawić, aby ich dziewczynki czuły się dumne z tego, że są Chinkami, ale jednocześnie czuły się u siebie w Holandii. Piszą lekko, wciągająco, ciepło.
Świetna książka otwierająca przed nami niezbyt znany nam świat adopcji dziecka z zagranicy, i aż szkoda, że nie wydano u nas (mam nadzieję, że ktoś to nadrobi) wcześniejszej książki Dido Michielsen – „Córki z daleka. Historia matki adopcyjnej”.
Paulina Surniak Miasto książek