Drogę do Tarvisio można czytać na różne sposoby. Dla jednych będzie to opowieść o miłości, dla innych reportaż literacki z podróży, także w głąb siebie. Autor jedzie przez kraje, które stają się pretekstem do analizy uprzedzeń kulturowych, wad narodowych, kompleksów. Wynika z niej na przykład, że z dwojga złego lepiej za granicą zostać zatrzymanym przez czeskiego policjanta niż spotkać pielgrzymkę naszych rodaków. Książka mocno niepoprawna politycznie, dobrze napisana, pełna humoru, ale też refleksji.
Bohater Drogi do Tarvisio to pechowy hipochondryk. W podróż po Europie miał zabrać piękną kobietę, ale los się odwraca, wręczając mu w zamian maść na hemoroidy. W drodze boli go krzyż, zarówno ten katolicki, niesiony przez pielgrzymów, jak i własny. Oba utrudniają mu życie, przy czym kręgosłup można sobie jeszcze jakoś nasmarować. Wad narodowych i kompleksów zasmarować się nie da, nie ma na nie żadnej maści, nie ma też od nich ucieczki.
Polacy są ciemni i zacofani, na piechotę niosą w świat swój odpustowy katolicyzm. Ci, którzy przesiedli się już na niemieckie samochody, wiozą swoją szarość, nijakość oraz powierzchowność. Podążają do Europy, która teoretycznie jest już jedna i wspólna, w praktyce jednak nadal pełna uprzedzeń oraz podziałów narodowościowych i kulturowych. Myślimy schematami, dlatego spotkana po drodze Czeszka jest miła i gotowa iść do łóżka, Niemcy są podejrzani o genetyczny nazizm, podobnie zresztą jak Austriacy, dodatkowo obciążeni zboczeńcami seksualnymi typu Priklopila i Fritzla. Włosi też nie lepsi, w dodatku Rzym ma niemieckiego papieża: „pozdrawiam fszystkich Polakuf, obhroncy Westerplatte podajcie szie!”
Powieść Grzegorza Kozery zmusza do refleksji. Słychać w niej żal człowieka, który głosował za przystąpieniem swojego kraju do UE, ale nadal nie godzi się z tym, że kaci żyją lepiej niż ich ofiary. Dlatego w kwestii różnic cywilizacyjnych w obrębie wspólnej Europy chciałby wyraźnie powiedzieć, że czyste toalety niekoniecznie świadczą o czystości sumień.