Fragment z Prologu:
Wyszedłem z terminalu bombajskiego lotniska Shivaji ubrany w buty trekingowe i gruby polar. Z kieszeni wystawały rękawiczki i czapka. W Moskwie, gdzie miałem przesiadkę, było wtedy prawie dwadzieścia stopni na minusie. W Indiach prawie trzydzieści na plusie, a indyjscy pogranicznicy w uśmiechach od ucha do ucha.
Przewiesiłem głowę przez otwarte okno taksówki i wdychałem zapach tropikalnej nocy. Był lepki, słodkawy, trochę jak świeże mango. I ten żar, który przygasł tylko na chwilę i oblepiał niczym ciepła wata. Można jej było dotknąć, modelować ją, owinąć wokół palca. Rozciągnięta materia z początku tylko muskała skórę, testując, na ile może się zbliżyć, by coraz dokładniej przylgnąć do ciała. Próbowałem odepchnąć ją w myślach, ale za każdym razem, kiedy zwalnialiśmy lub stawaliśmy na skrzyżowaniach, ciepło coraz bardziej przyklejało się do skóry. Przecierałem mokre czoło spoconą ręką i wsłuchiwałem się w niespokojną, pulsującą noc. Cała przyroda tylko udawała, że śpi.(…)
Po chwili staliśmy pod wiaduktem, w okolicy stacji Dadar. Czekając na autobus do Pune, gdzie miałem pracować w pewnej korporacji, popijałem gorący czaj, wściekle słodką herbatę z mlekiem. Obok żółte, mdłe lampy oświetlały śpiących na ławkach ludzi, zalegających pod daszkiem, pod którym rozlokował się sprzedawca czaju. Cały chodnik zaścielały maty, dookoła wałęsały się psy. Obwąchiwały ludzi, czasami ktoś odgonił ręką te natrętniejsze, ale większość spała jak kamień. Przyglądałem się ich twarzom na wpół zasłoniętym szarymi kocami. Wyglądali na bardzo zmęczonych.
Przez następne miesiące mijałem ich w drodze do pracy. Nauczyłem się ich ignorować, nie zauważać, tak samo jak moi indyjscy koledzy i zachodni ekspaci, z którymi mieszkałem. Byli szarym, nieznośnym tłumem, który przy każdej okazji wyciągał rękę po jałmużnę, który nie przyjmował zwykłego „nie” za odpowiedź. Nie lepiej było w podróży – tu każdy próbował oszukać, okantować, wydusić ostatni grosz.
Przypadek rzucił mnie gdzieś na głęboką prowincję. I nagle znalazłem się w innym świecie – tak samo wyglądający ludzie nie chcieli ode mnie pieniędzy. W autobusach, lekko przestraszeni, nie siadali obok, tylko bacznie mi się przyglądali. Z uśmiechem od ucha do ucha.
Przy tym jakże banalnym odkryciu wszystkie cuda Indii – Tadż Mahal, zamki Radżastanu, monumentalne Himalaje – zbladły. Wreszcie zrozumiałem, że podróżując przez Indie, nic nie widziałem. Ledwo prześlizgiwałem się po powierzchni rzeczywistości.
Od XIX w. w postrzeganiu Indii nic się nie zmieniło.
Fragment reportażu Marzyciele bez granic:
Prostytutki, seksturyści, dzieci-niewolnicy. Wielka i mała polityka w brudnych kawiarenkach. Buntownicy i rewolucjoniści pochyleni nad szklaneczką czarnej herbaty, z pomysłami, jak zmienić nasz świat.
Jest pięćdziesięcioczteroletni Jimi, weteran czarasu, który tak naprawdę ma na imię Govinda. Zmienił je zaraz po spotkaniu z Hendriksem. Tak, tutaj za rogiem, na placu Durbar i ulicy wariatów, mistrz grał na gitarze, a mały Govinda tańczył radośnie i biegał z czapką wśród tłumu. Dzielili się po połowie. Jimi wciąż tańczy jak dziki, bawi turystów, czterdzieści cztery lata w tym biznesie. Bo Jimi ma gadane, Jimi jest śmiechem, młodością, Jimi nigdy nie wydorośleje i nigdy nie umrze. Tylko teraz ma łatwiejszą robotę, teraz jest euro, więcej turystów, elektrycznych sokowirówek do wyciskania świeżych owoców. Jest lepiej, jest łatwiej, nowocześniej.
———————————
Seria Lektury reportera to próba poszukiwań tego co ważne w nas samych, w naszym życiu oraz w naszych bezustannych dążeniach do szczęścia i spełnienia. Reportaż jest tu narzędziem do opowiedzenia historii niebędących fikcją. Ich przekaz potrafi być dotkliwy i przejmujący.
Mottem serii Lektury reportera staje się wypowiedź jednego z bohaterów reportaży: „Czym jest spełnienie? Słuchaj, jeśli niczego nie chcesz, nic nie musisz mieć. Szczęście w ogóle nie polega na tym, co mam. Szczęście polega na tym, czy jestem zadowolony z tego, co już mam. Chodzi o życie w zgodzie z przeznaczeniem”.
Książki
Książki